Wat Chaloem Phra Kiat – jak tam dotrzeć?

przez Henryk w Terenie
0 Komentarzy

Miasto Lampang od kilku godzin pogrążone jest w ciemnościach. To nasza baza wypadowa w drodze do Wat Chaloem Phra Kiat.

Wysiadamy na dworcu autobusowym i udajemy się w kierunku hotelu, w którym wcześniej zarezerwowaliśmy pokój. Po kilku minutach nasza nawigacja trochę się gubi, a my razem z nią. Uliczki stają się coraz mniejsze i węższe. Plecaki ciążą, ubrania już dawno przykleiły się do skóry. Ale jeszcze chwila i weźmiemy chłodny prysznic! A może jednak nie?

Nocleg w Lampang

Drzwi hotelu zamknięte są na cztery spusty. Po dłuższej chwili, wychodzi do nas właścicielka. Z delikatnym uśmiechem na twarzy informuje nas, że nie ma dla nas pokoju. Założyła, że jednak dziś nie dotrzemy. Lekko zdziwieni mówimy jej, że przecież w regulaminie jest napisane, że check-in możliwy jest do 23:00, a teraz okazuje się, że jesteśmy w dupie. Widząc, że trochę się wkurzyliśmy, postanawia puścić nam bajkę o tym, że w sumie to wysłała nam maila z informacją. Niczego takiego oczywiście nie odebraliśmy. Zrezygnowani zarzucamy plecaki i ruszamy szukać jakiegokolwiek noclegu.

Nie pomaga nam fakt, że miasto nie należy do super turystycznych miejsc. Hoteli jest bardzo mało, większość oddalona od centrum. Przysiadamy na chwilę pod jednym z molochów, który kiedyś mógł być jednym z najlepszych w mieście. Z wnętrza dobiega muzyka, trwa jakaś potańcówka. Po szybkich kalkulacjach sił i pieniędzy postanawiamy wstąpić i zapytać o cenę za noc. Nikt z obsługi nie mówi po angielsku, ale dogadujemy się na migi. Pokój nie należy ani do nowych ani czystych, ale ma klimatyzację. Sprawdzamy jeszcze materace pod kątem robactwa i udajemy się do łazienki. Upragniony prysznic musi jednak poczekać. Nie ma wody.

Szkodnik schodzi na dół i zgłasza problem. Po chwili przychodzi młody chłopak i wręcza nam dwie butelki mineralnej.
Ponownie na migi, tłumaczymy, że niezupełnie o taką wodę nam chodziło 😉

Droga do świątyni

Rano plan jest prosty, dogadać się z personelem, zostawić bagaż na przechowanie i dotrzeć do Wat Chaloem Phra Kiat, miejsca, które od początku znalazło się na naszej liście must see.

Z plecakami poszło gładko. Niestety nikt nie był nam w stanie powiedzieć, jak dotrzeć do świątyni publiczną komunikacją. Trudno, jakoś sobie poradzimy!

Na dworcu panie w okienkach rozkładały ręce. Nic tam nie jedzie moi drodzy, nic. Upatrzył nas sobie za to kierowca songthaewa i ochoczo proponował, że nas zawiezie. Najlepiej w ramach prywatnego kursu. Twardo odmawialiśmy. Wreszcie w którejś z kas, jakiś chłopak uważnie przyjrzał się mapce i ułożył nam plan działania. Z songthaewa skorzystaliśmy, owszem, ale jadąc w pełnym składzie. Celem był dworzec na obrzeżach miasta, z którego także odjeżdżały „dwuławniki”, ale jadące w dłuższą trasę. Stamtąd należy ruszyć w kierunku miejscowości Wysiedliśmy, miła kobieta przeprowadziła nas przez ulicę i wskazała drogę. Kolejnemu kierowcy pokazaliśmy miejsce, w którym chcielibyśmy wysiąść. Rozwidlenie dróg, z których jedna prowadzi właśnie do świątyni. Zanim dojechaliśmy na miejsce, chyba wszyscy pasażerowie wiedzieli, gdzie będziemy wysiadać ;D Szybka wysiadka i zaczynamy wędrówkę pod górę.

Słońce spala nam karki, nie ma za bardzo gdzie się przed nim schować. Co jakiś czas przystajemy napić się wody i zrobić zdjęcie. Nagle podjeżdża do nas uśmiechnięty mężczyzna. Jak na prawdziwego Taja przystało, jest kierowcą pick-upa (oni lubują się w tych bardzo praktycznych autach). Wprawdzie po angielsku zna może trzy słowa, ale domyśla się, dokąd chcemy dotrzeć. Zadowolony, że może nam pomóc, zawozi nas do bazy. Z niej, regularnie odjeżdżają auta, docierając na ostatni odcinek, który pokonać można samochodem z napędem na cztery koła. Nasz wybawca Annop, na pożegnanie wręcza nam swoją wizytówkę, mówiąc, żebyśmy do niego zadzwonili, jak będziemy chcieli wracać. Zachwyceni dziękujemy mu i ruszamy po bilety. Po drodze mija się zjazd prowadzący do Wat Chaloem Phra Kiat.

Ostatnia „prosta”

Wysiedliśmy, miła kobieta przeprowadziła nas przez ulicę i wskazała drogę. Kolejnemu kierowcy pokazaliśmy miejsce, w którym chcielibyśmy wysiąść. Rozwidlenie dróg, z których jedna prowadzi właśnie do świątyni. Zanim dojechaliśmy na miejsce, chyba wszyscy pasażerowie wiedzieli, gdzie będziemy wysiadać ;D Szybka wysiadka i zaczynamy wędrówkę pod górę. Słońce spala nam karki, nie ma za bardzo gdzie się przed nim schować. Co jakiś czas przystajemy napić się wody i zrobić zdjęcie.

Nagle podjeżdża do nas uśmiechnięty mężczyzna. Jak na prawdziwego Taja przystało, jest kierowcą pick-upa (oni lubują się w tych bardzo praktycznych autach). Wprawdzie po angielsku zna może trzy słowa, ale domyśla się, dokąd chcemy dotrzeć. Zadowolony, że może nam pomóc, zawozi nas do bazy. Z niej, regularnie odjeżdżają auta, docierając na ostatni odcinek, który pokonać można samochodem z napędem na cztery koła. Nasz wybawca Annop, na pożegnanie wręcza nam swoją wizytówkę, mówiąc, żebyśmy do niego zadzwonili, jak będziemy chcieli wracać. Zachwyceni dziękujemy mu i ruszamy po bilety.


Cena za wjazd na górę i zjazd to 100 THB za osobę. Mniej więcej tyle zapłaciliśmy też za poprzednie transporty, czyli nie jest źle.
Czekając na odjazd naszego auta, idziemy coś przegryźć do pobliskiej restauracyjki. Smacznie i tanio. Z kolei kierowcy umilają sobie czas, oglądając pełne dramaturgii, tajskie telenowele.

W czasie kiedy wsiadamy do pick-upa, upewniają się, że mamy ze sobą zapas wody. W trakcie jazdy wszyscy kurczowo trzymają się siedzeń i metalowych rurek. Auto co chwilę podskakuje na nierównej drodze. Przed nami jeszcze kilometr wędrówki na piechotę. Mijani po drodze ludzie często nas pozdrawiają. Widać, że nie jest to atrakcja oblegana przez turystów z innych kontynentów.

Górka nie jest niby bardzo wymagająca, jednak temperatura i wilgotność powietrza sprawiają, że co chwilę przeklinamy pomysł dotarcia w to miejsce. Oczywiście po kilku minutach wszystko odszczekujemy…
Docieramy i jeszcze jest dość niepozornie, Jakiś lasek, pierwsze oznaki świątyni, mnisi i strażnicy.

Wat Chaloem Phra Kiat w pełnej krasie

Szkodnik pyta o możliwość latania dronem, ja wspinam się kawałek wyżej. Ściągam buty i zajmuję miejsce obok tradycyjnego dzwonu. Leżąca obok pałka jakby prosiła o to, żeby uderzyć chociażby leciutko i usłyszeć wydobywający się dźwięk. Tak też czynię 😉

Później już tylko kontempluję, patrzę przed siebie i nie interesuje mnie nic oprócz widzianego krajobrazu.
Z zadumy wyrywa mnie młody chłopak, pytając skąd jestem. On przyjechał z Bangkoku, z całą rodziną. To jego pierwsza wizyta w tym miejscu. W Polsce nigdy nie był, ale jego dziadkowie odwiedzili kiedyś naszych zachodnich sąsiadów. Poleca mi jeszcze kilka miejsc wartych odwiedzenia w Tajlandii. Żegnamy się, robiąc pamiątkowe zdjęcie.

Teren świątyni jest dosyć rozległy, warto zajrzeć w każdy zakątek i tak też robimy. Miejsce to idealnie nadaje się na odpoczynek, wyciszenie, medytację czy bardziej po naszemu -nicnierobienie 😉

Uczucie, kiedy charakterystyczne białe dzwony zdobiące szczyty, macie na wyciągnięcie ręki jest bezcenne. Naprawdę, polecamy zadać sobie trochę trudu i odwiedzić to miejsce. Nie będziecie żałowali!

Na szczęście pośpiech zostawiliśmy na dole, możemy siedzieć i obserwować do woli.  
Po odpoczynku w pięknych okolicznościach przygody, zaczynamy schodzić w dół, gdzie czekają na nas auta i mrożona herbata 😉

Zjazd wąską ścieżką okazał się tak samo ekstremalny, jak wjazd. To są te chwile, w których po raz kolejny uświadamiasz sobie „chyba lubię off road” 😉
Rozpoczynamy wędrówkę ku głównej drodze. Bardzo szybko się męczymy, nie pomaga woda ani chusta założona na głowę. Słońce jest bezlitosne. Przystając w cieniu jednego z drzew, dzwonimy do naszego nowo poznanego znajomego. Niestety nie odbiera, maszerujemy dalej, próbując złapać stopa.

Mamy pecha, bo wszyscy mają komplet pasażerów. W połowie drogi zatrzymuje się pick-up z dwoma mężczyznami na pace, zapraszają nas do środka i pomagają się usadowić. To nasza pierwsza przejażdżka z wiatrem we włosach! O pozostałych doświadczeniach z autostopem w Tajlandii pisaliśmy już tutaj http://henrykwterenie.pl/autostop-w-tajlandii-2/


Bardzo z siebie zadowoleni, po chwili wysiadamy przy drodze. Szybki montaż kartonika z nazwą najbliższej miejscowości i znów machamy w kierunku kierowców. Idzie nam dość opornie, a w międzyczasie oddzwania Annop. Tłumaczymy mu, że już jesteśmy na dole, że wszystko w porządku itd. Niby przyjął do wiadomości, ale po kilku minutach podjeżdża w naszą stronę, uśmiechając się szeroko. Zarządził, że zawiezie nas na stację, z której na pewno złapiemy „dwuławnika” do Lampang. Nie będziemy tu przecież tak stać z tą swoją kartką. Bardzo wdzięczni, wsiadamy do auta. Na miejscu nasz nowy znajomy upewnia się, że kierowca zrozumiał dokąd chcemy jechać i nie oszuka nas przy płatności za przejazd. Robimy tradycyjne już selfie i wzajemnie życząc sobie wszystkiego dobrego, rozchodzimy w swoje strony. 

Tego typu lokalnej serdeczności doświadczaliśmy bardzo często, zwłaszcza w mniej turystycznych miastach. Dbaliśmy jednak o to, żeby jej zbytnio nie nadużywać. Odwdzięczaliśmy się rozmową, wlepkami, wymienialiśmy kontaktami, wierząc, że dobra karma wróci do napotkanych osób.

Jak dotrzeć do Wat Chaloem Phra Kiat – w telegraficznym skrócie

  • baza wypadowa to Lampang, do którego bez problemu dotrzecie m.in. z Chiang Mai
  • w Lampang pytajcie kierowców songthaewów o Chae Hom; pierwszy etap to malutki dworzec pod miastem, z niego ruszycie w dalszą drogę
  • odnajdując kierowcę, jadącego do Chae Hom pamiętajcie, żeby uprzedzić go, że Waszym celem nie jest samo miasto, a świątynia znajdująca się „po drodze”
  • wysiadając na rozwidleniu dróg macie dwa wyjścia, łapiecie stopa w górę albo idziecie na piechotę
  • bazę rozpoznacie bez problemu, w okienku kupujecie bilet na przejazd w obie strony i czekacie grzecznie na swoją kolej 😉

Zachęcamy do obejrzenia króciutkiego filmiku, który nieco przybliży Wam klimat świątyni 😉

You may also like

Skomentuj