Po nieszczęsnym Ipoh przyszedł wreszcie czas na wisienkę malezyjskiego tortu tj. wyspę Penang, a konkretniej jej największe miasto – George Town. Destynacja ta jest bardzo popularna wśród turystów. Przyjeżdżają backpackersi z całego świata, ale też Malajowie chcący po prostu fajnie spędzić weekend.
W 2008 roku miasto wpisane zostało na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Da się tam dotrzeć na różne sposoby, nie wydając przy tym majątku. Jest lotnisko, kursują autokary, można wybrać kombinację pociągu z promem. Istnieją dwa mosty łączące wyspę z lądem i już sam przejazd nimi jest nie lada atrakcją 😉

Kuchnia (wybitna, oszałamiająca, przepyszna, genialna, najlepsza na świecie […]) i street art – dwa główne powody, dla których ludzie tłumnie podążają w kierunku George Town na Penang. Podobnie jak w całej Malezji, klimat tego miejsca tworzą mieszkańcy i ich kultura. Zlepek tradycji chińskich, malajskich i hinduskich, który momentami przyprawia o zawroty głowy.
Swojego pobytu nie dzieliliśmy na jakieś specjalne etapy. Był czas na próbowanie miejscowych rarytasów, był czas na szukanie najciekawszych murali i odkrywanie tych najnowszych. Nie zabrakło trekkingu i chwil odpoczynku przy mrożonej herbacie a także wieczornych włóczęg mniejszymi uliczkami miasta.
Informacje o wyspie na oficjalnej stronie znajdziecie tutaj http://www.penang.ws/

Trudno nam pisać o fenomenie tutejszego street foodu, bo Jagodzie kuchnia zastana w Malezji nie przypasowała praktycznie wcale. Mimo licznych prób, cały pobyt w tym kraju kręcił się dookoła naleśników na słodko, nasi lemak czy kawałków kurczaka z ryżem. I obowiązkowo satay! Niejednokrotnie wózek z „szaszłykami” ratował kolację 😉 Z kolei Norbertowi smakowało niemal wszystko czego spróbował, od dziwacznych deserów przez makarony po pikantną laksę.

Zamiast wypisywać obce Europejczykom nazwy, pokażemy Wam kilka z dań. Być może skusi Was widok tudzież opis 😉 W trakcie pobytu w Azji, przy wyborze konkretnej potrawy często kierowaliśmy się zdjęciem, które wyskakiwało w Internecie po wpisaniu nazwy wziętej z restauracyjnego menu. Czasem też zaglądaliśmy w talerze lokalsom, tłumacząc kelnerowi, że chcemy to samo. Czytaliśmy też rekomendacje osób, które już były i jadły 😉
Jedno jest pewne, do każdego z dań obowiązkowo mrożona herbata z limonką. Tak proste, ale jakże genialne w smaku.

Co zjeść w George Town na Penang?
Ucztę (dla oczu) zaczniemy od chee cheong fun, które w połączeniu z białą kawą miało być śniadaniem idealnym. Niestety nie było 😉 Ryżowe kluski gotowane są na parze i podawane z sosem na bazie pasty krewetkowej. Całość posypana sezamem. Nasze kubki smakowe zachwycone tym daniem nie były, ale być może Wam by posmakowało 😉
O białej kawie więcej przeczytać możecie w relacji z Ipoh http://henrykwterenie.pl/ipoh-czyli-o-tym-ze-podroz-to-nie-same-przyjemnosci/

Nie wiemy jak Wy, ale my bardzo lubimy naleśniki, dlatego w Malezji niemal każdy dzień rozpoczynaliśmy od roti, czyli cienkiego placuszka podawanego w wielu różnych wariantach. Każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Najbardziej powszechny to roti canai, serwowany z sosem curry. Jednak w naszej ekipie niektórzy preferują wersję na słodko np. z czekoladą, bananami lub lepkim syropem. Naleśniki zjeść można w niemal każdej knajpie, ponadto jest to bardzo tania przekąska 😉

Jak już jesteśmy przy przekąskach, na dodatek niedrogich to wstyd byłoby nie wspomnieć o nasi lemak. Niepozorne piramidki sprzedawane najczęściej na ulicznych stoiskach to idealne rozwiązanie w przypadku lekkiego głodu. Wewnątrz liścia bananowca znajdziecie ryż, dość ostry sardynkowy sos i jajko. Oczywiście dostępne są też wersje „na bogato” np. z kawałkami kurczaka czy warzywami. Podobno być w Malezji i nie zjeść ani jednej sztuki to jak być w Polsce i odpuścić pierogi… shame!


Na większy głód proponujemy nasi kandar. To danie w liściu się już nie zmieści, ale również jego bazą jest ryż. Do tego obowiązkowo kurczak w panierce i świeże warzywa. Bardzo często w zestawie dostać można jeszcze kawałek omleta i różnego rodzaju sałatki na ciepło.


Idąc za radą ziomków z blogosfery, postanowiliśmy skusić się na omlet z ostrygami. W Malezji dodaje się do niego tapiokę, sporo zieleniny i obowiązkowo ostry sos. Ponownie jedno z nas wyszło z maleńkiej knajpki nienajedzone a drugie w pełnej gotowości na deser 😉 Ale smak, jak zapewne wiecie jest kwestią indywidualną.

Jeśli będziecie robić research na temat tego, co wypada zjeść na Penang, z pewnością natkniecie się na laksę. Zupa często nazywana po prostu rybną zawiera wiele różnorakich składników. Mówiąc krótko, pływa w niej wszystko 😉 Są kawałki ryby, jest cebula, są zioła, trochę makaronu, pasta krewetkowa itd. Szkodnikowi posmakowała na tyle, że próbował jej w kilku miejscach. Za każdym razem, wstawał od stolika bardzo zadowolony.

Fanom kuchni tajskiej polecić możemy zupę curry mee, w której znajdziecie tofu, mleko kokosowe, owoce morza, makaron i warzywa. Tajemnicą smaku jest- jak to w kuchni azjatyckiej bywa specjalna pasta, bez której dania byłyby nijakie.

Ponownie naleśnik, ale tym razem solidnie nadziany czyli murtabak. Między placki ładuje się naprawdę sporo jagnięcego mięsa, do tego mieszkanka przypraw w proszku (m.in. curry, kurkuma, kardamon) i świeżych ziół. Pokrojone na równe kawałki zajada się z charakterystycznymi sosami curry.

Kolejna naleśnikowa odsłona! Swoją drogą, czym byłaby malajska kuchnia bez tych placków? Przed Wami poh piah czyli coś na wzór słynnych spring rollsów, z tymże tych nie smaży się w oleju. Cieniutkie naleśniki nadziewa się mięsem i warzywami, zazwyczaj porządnie wymieszanymi. Całość ma słodki posmak, co zawdzięcza zapewne odpowiedniej mieszance przypraw.

A co z deserami? Pierwsze określenie, które przychodzi nam do głowy, to dziwaczne. Nie oznacza to, że ich nie spróbowaliśmy. Owszem kilka prób było. Niestety są wśród nas wyznawcy czekolady i żaden kruszony lód z jakim by nie był sosem nie ma szans. Poniżej najsłynniejszy mix, czyli cendol. Trzeba przyznać, że nieźle orzeźwia. Jest to połączenie kruszonego lodu (pozbawionego jakiegokolwiek smaku), z mlekiem kokosowym, płynnym brązowym cukrem, żelkami robionymi z mąki z zielonego groszku i do tego wszystkiego jeszcze garstka czerwonej fasoli! Nietypowe dla nas Europejczyków, ale zjadliwe 😉


Kruszony lód to generalnie baza większości deserów serwowanych w Malezji, ale też w Tajlandii. Często dodaje się do nich żelki lub syropy, a całość bardzo szybko zamienia się w słodka zupę.


Jeśli tego typu „słodkości” nie skradną Waszego serca, zawsze możecie spróbować tych mniej płynnych. Osobiście polecam chińskie ciasteczka, nawet wersja z kurczakiem smakuje całkiem przyzwoicie i … słodko 😉

Z kolei okazy, które widzicie poniżej bardzo nas zawiodły. Były nieco mdłe i bardzo cieszyliśmy się, że zakupy zakończyliśmy na kilku sztukach. Zdecydowanie najlepszą formą deseru w Azji są świeże owoce. Dojrzałe i soczyste, smakujące zupełnie inaczej niż te, które kupić można w polskich marketach. Ewentualnie jeszcze mango lassi czyli koktajl z mango, wody i jogurtu.

Street art
Tym samym część kulinarną uznajemy za zakończoną, czas na sztukę! Na dodatek uliczną! Tym razem bez zbędnych opisów, tylko fotografie 😉










W ścisłym centrum, na kilku budynkach spotkać można metalowe instalacje o humorystycznym zabarwieniu 😉


