Zwierzęta Kostaryki

przez Henryk w Terenie
0 Komentarzy

Widzisz go? – pyta gospodarz hostelu.
Kogo?
No tam na drzewie, widzisz?
Nie widzę.
Bardziej w prawo. Na gałęzi siedzi tukan, widzisz?
Widzę!
To teraz się nie ruszaj, żeby nie odleciał 😉

Kostaryka – po co tam w ogóle lecieć?

Decydując się na lot do Kostaryki, naszym głównym celem było podziwianie fauny i flory. Nie jest tajemnicą, że niewielkie państwo stanowi dom dla wielu dzikich zwierząt, a jej sporą powierzchnię zajmują lasy deszczowe. Kiedy przywołujemy w pamięci obrazy wielkich niebieskich motyli latających między gęstą siatką drzew albo poranki podczas których budziły nas RYKI wyjców, cały ten wyjazd wydaje nam się jakąś abstrakcją. Ale setki fotografii zapisanych na kartach pamięci i w telefonach są dowodem na to, że byliśmy tam, zobaczyliśmy i usłyszeliśmy sporo a teraz się tym z Wami podzielimy;)

Gdzie szukać zwierząt w Kostaryce?

Zwierzęta na swojej drodze spotykaliśmy zarówno tam, gdzie się ich spodziewaliśmy czyli w parkach narodowych jak i na drodze, przy zbiornikach wodnych etc. Wiele gatunków widzieliśmy po raz pierwszy w życiu, o niektórych nawet wcześniej nie słyszeliśmy – także pamiętajcie o tym, że podróże kształcą!

W tle za Henrykiem dumnie prezentuje się wulkan Arenal

Pierwsze napotkane przez nas zwierzęta

Przez niemal cały pobyt, zwłaszcza poza stolicą czyli San Jose, towarzyszyły nam różnego rodzaju ptaki. Od kolibrów, przez rozwrzeszczane papugi aż po wyczekiwane tukany. Ponadto mnóstwo barwnych osobników, których nie potrafiliśmy rozpoznać, a przyciągały oko z daleka.

Pierwszym z napotkanych ssaków, był ostronos, czyhający na turystów w pobliżu wodospadu La Fortuna. Standardowo, w zamian za pozowanie do zdjęć, przybysze obdarzali zwierzaka jakimiś owocami, przez co nie odczuwał lęku i regularnie zaglądał w pobliże słynnej atrakcji. Ostronosy należą do rodziny szopowatych i jak sama nazwa wskazuje wyróżnia je długi nos. Są bardzo ruchliwe, o czym przekonaliśmy się wielokrotnie, próbując uchwycić je na zdjęciu.

Panie, Panowie oto ostronos!

Santa Elena – polowanie na zwierzęta Kostaryki nocą

Podczas pobytu w słynącej z mglistych lasów miejscowości Santa Elena skusiliśmy się na nocną przechadzkę po lesie. O zmierzchu zaczął padać deszcz i zaczęliśmy żałować, że termin został już zarezerwowany. O umówionej godzinie pod nasz hotel podjechał busik zbierający ochotników. Na miejscu podzielono nas na małe grupy. Wręczono lornetki i oświadczenie o tym, że udział w „spacerze” bierzemy na własną odpowiedzialność.

Mimo niesprzyjających warunków (któż chciałby wychylać nosa z drzewa, nory czy innego schronienia w czasie ulewy?) udało nam się zobaczyć kilka ciekawych okazów.

Przechadzka nie była wymagająca, wystarczyło uważnie patrzeć pod nogi i nie oddalać się od grupy. Przewodnik zasypywał nas ciekawostkami na temat zwierząt Kostaryki, w międzyczasie porozumiewając się z kolegami przez krótkofalówkę. Całość wyglądała tak, jakby zwierzaki często przebywały w tych samych miejscach, przez co mogli je znaleźć bez większego problemu.

Tego dnia mogliśmy podejrzeć tarantulę, tukana, zielonego węża i skorpiona. Dowiedzieliśmy się, że ten ostatni świeci pod wpływem ultrafioletu. Każde z „napotkanych” wywoływało mniejsze lub większe emocje, ale nie oszukujmy się – każdy zadawał sobie jedno pytanie – Czy zobaczę dziś leniwca?

Odpowiedź uzyskaliśmy w drodze powrotnej do bazy. Nakazano nam skierować wzrok wysoko ku górze, gdzie w koronie drzewa zasiadał jeden z przedstawicieli tego egzotycznego dla nas gatunku. Orientując się, że na dole panuje jakieś poruszenie, dwukrotnie obdarzył zebranych swoim rozanielonym wzrokiem i wrócił do zajęcia, w którym zapewne mu przeszkodziliśmy, a mianowicie do drzemki. „Spotkanie” to było króciutkie i tylko podkręciło apetyt na więcej. Zwłaszcza, że w wieczornych, deszczowych warunkach o spontanicznym idealnym ujęciu aparatem mogliśmy tylko pomarzyć.

Musicie uwierzyć na słowo – był to leniwiec ;D

Las mglisty za dnia

Za dnia ponownie nie mieliśmy szczęścia jeśli chodzi o pogodę, i mglisty las Santa Elena przemierzaliśmy w sporej ulewie. Zaopatrzeni w kurtki czasem chroniliśmy się pod dużym liściem, czasem pod sporym drzewem. Oprócz dwóch ogromnych ptaków i wielu owadów nie udało nam się wypatrzyć żadnego reprezentanta kostarykańskiej fauny. No ale przecież nie wszystko od razu…

Park Narodowy Manuel Antonio

Naszym kolejnym przystankiem na mapie Kostaryki był Park Narodowy Manuel Antonio. Mekka wszystkich poszukiwaczy zwierząt, zwłaszcza tych lubiących długą wędrówkę zwieńczyć plażowaniem. Warto tutaj zaznaczyć, że w naszej ekipie nie wszyscy są miłośnikami gadów. Wszelkiego rodzaju jaszczurki od najmniejszych po te największe odbierają nieco radość z eksplorowania. Przed wylotem do Kostaryki czytaliśmy nieco o tym gdzie i jakie zwierzęta można spotkać, wiedzieliśmy więc, że w Manuel Antonio rządzą iguany. Zwłaszcza na plażach wchodzących w skład parku. Nie musieliśmy nawet czekać na to aż dotrzemy na jego teren. Komitet powitalny czekał na nas już na ścieżce wiodącej do hostelu. Systematycznie pojawiały się w tym samym miejscu, za każdym razem sprawiając, że zegarek skryby odnotowywał skoki stresu. Równowagą dla osobników z długimi ogonami były przylatujące co jakiś czas tukany, które podziwiać mogliśmy z poziomu hamaka, wisząc na tarasie widokowym.

Manuel Antonio – informacje praktyczne

Aby wejść do parku Manuel Antonio, należy posiadać ważny bilet. Obecność przewodnika nie jest obowiązkowa, jednak przy głównym wejściu wielu z nich zachwala swoje usługi. Oprócz sokolego wzroku i znajomości terenu oferuję oni korzystanie z profesjonalnych lunet Swarovskiego, które pozwalają dostrzec oddalone zwierzaki. Zanim rozpoczniecie swoją przygodę, zostaniecie też poproszeni o zaprezentowanie zawartości plecaków. Do parku nie można wnosić produktów spożywczych, i biorąc pod uwagę wszystkich, którzy mimo zakazów i tak dokarmiają zwierzęta, ma to sens. Jeśli kogoś złapie nagły (lub nie) głód, posilić się może w gastronomicznym pawilonie, mniej więcej w centralnej części.

My postanowiliśmy pokonać wszystkie trasy bez towarzystwa specjalisty i było to dobre posunięcie. Z każdym odcinkiem coraz bardziej wyostrzały się nasze zmysły. Wyłapywaliśmy szmery liści i ruchy nad naszymi głowami. W parku spędziliśmy około 6 godzin i udało nam się wypatrzyć mnóstwo zwierząt, wspomagając się własną lornetką i obiektywem aparatu.

Henryk na tropie!

Jakie zwierzęta mieszkają w Parku Narodowym Manuel Antonio?

Jako pierwsze z nich pokazało nam się aguti, czyli sporych rozmiarów gryzoń.

Pośród suchych liści co chwilę wędrowały barwne kraby. Ciężko je przeoczyć ze względu na kolory pancerza! Dominują czerwień, pomarańcz i fiolet.

Co jakiś czas po parku niosły się zwierzęce ryki. Te same odgłosy obudziły nas podczas pierwszej nocy Manuel Antonio. I uwierzcie, za pierwszym razem, kiedy jeszcze nie połączycie faktów, „darcie papy” przez wyjce brzmi nieco przerażająco i całkiem złowrogo. Co innego usłyszeć to bladym świtem, co innego wędrując po terenie pełnym kostarykańskich zwierząt, których się spodziewacie. Trochę musieliśmy się naczekać zanim wyjce pokazały się w pełnej krasie. Początkowo prezentowały nam jedynie swoje umiejętności „wokalne”. A jak już zobaczyliśmy je na własne oczy, nie dowierzaliśmy, że tak niewielkie stworzenie może wydawać z siebie aż tak głośne dźwięki.

Słodziak, nieprawdaż?

Kolejnymi obok wyjców małpami, które mogliśmy poznać podczas pobytu w Kostaryce były tzw. spider monkey, squirrel monkey oraz białogłowe kapucynki. Te ostatnie często określano mafią, ponieważ jako jedyny występujący w kostarykańskich lasach gatunek potrafią zaatakować inne małpy. Bardzo szybko przyzwyczailiśmy się do tego, że co jakiś czas skaczą nam one nad głowami. Za każdym razem kiedy obserwowaliśmy jakiś ruch na drzewie, sprawdzaliśmy z nadzieją, czy to może nie jakiś leniwiec postanowił zmienić swoje położenie. Zawsze jednak były to „tylko” małpy. Oprócz nich napotkaliśmy sporą grupkę ostronosów atakujących kraby.

Saimiri- czyli squirrel monkey
Uwaga, „mafia” ma Cię już na celowniku 😉
Spider monkey czyli tzw. „czepiaki”

W niektórych zakątkach parku królowały różnobarwne motyle, a im bliżej należących do parku plaż tym więcej iguan. W którymś momencie zostaliśmy przez nie wręcz otoczeni. Dla ciepłolubnych gadów, nagrzany od słońca piasek to idealne warunki do wylegiwania się. W swoim programie zwiedzania parku nie przewidywaliśmy przerwy na plażowanie, poza tym wciąż liczyliśmy na spotkanie z leniwcami, dlatego szybko ruszyliśmy dalej. Nasze uszy były już wyczulone na najmniejszy szmer, dlatego pod koniec wędrówki udało nam się jeszcze znaleźć żółwie. Chwilę później między drzewami przemknął pekari czyli spokrewniony ze świniowatymi ssak.

Łącznie nasza wędrówka po parku Manuel Antonio trwała ponad 6 godzin. Całkiem wyczerpujących sześć godzin, bo mimo osłaniających od słońca drzew, temperatury wciąż dawały nam się we znaki. Nie owijając w bawełnę, po wyjściu z parku koszulki mieliśmy mokre od potu.

Punkt programu – leniwiec!

Mimo tego, że udało nam się napotkać sporo zwierzaków i nierzadko mogliśmy przyjrzeć im się z bliska, wciąż towarzyszyło nam uczucie niedosytu. Czytaliśmy, że w tym parku spotykano leniwce niejednokrotnie, a tymczasem zamiast interesujących nas ssaków widzieliśmy mnóstwo interesujących nas dużo mniej gadów. Pocieszając się, że przed nami jeszcze sporo czasu w Ameryce Centralnej, udaliśmy się w stronę wyjścia. Cały czas uważnie się rozglądaliśmy, licząc, że na koniec wypatrzymy pożądanego ssaka. Kiedy do bramy została nam godzina, zwróciliśmy uwagę na dwie osoby uważnie wpatrujące się w jakiś punkt na drzewie. Zachowując ciszę podeszliśmy do nich, żeby dowiedzieć się co takiego dostrzegli. W ruch szybko poszła lornetka a wraz za nią obiektyw aparatu.

-It’s a sloth – usłyszeliśmy zdanie, na które czekaliśmy tak długo.

Po gałęzi przemieszczała się matka z przyczepionym do brzucha małym leniwcem. Nie dowierzaliśmy, że na sam koniec, kiedy już powoli traciliśmy nadzieję, nasza cierpliwość zostanie nagrodzona. Opłacało się zwolnić tempo i wsłuchiwać w naturę. Na trasie wiele razy spotykaliśmy osoby dosłownie przebiegające przez ścieżkę, prowadzące długie i głośne wideorozmowy albo zbaczające ze szlaku. Tak jakby pomylili park narodowy z zoo. I wcale nam nie żal, że zapewne nie udało im się zobaczyć zbyt wielu przedstawicieli świata zwierzęcego.

Park Narodowy Corcovado i jego zwierzęta

Spore nadzieje związane z fauną i florą wiązaliśmy z wizytą na Półwyspie Osa. To właśnie tam znajduje się Park Narodowy Corcovado określany często najbardziej dzikim miejsce w całym kraju. Jeśli chodzi o zwierzęta Kostaryki, spotkać tam można mnóstwo ciekawych okazów. Mieliśmy świadomość, że na spotkanie jaguara czy ocelota nie mamy zbyt wielkich szans, ale liczyliśmy na mrówkojada czy tapira. Przez cały wyjazd, zwłaszcza w pobliżu rzek wypatrywaliśmy też kajmanów czy krokodyli. Niestety zatrzymaliśmy się w części półwyspu, który z powodów, o których opowiemy w kolejnych relacjach jest uboższy w ssaki. Przez 3 dni mieszkaliśmy w wiosce praktycznie odciętej od zasięgu i Internetu. Do Parku Corcovado ruszyliśmy zgodnie z przepisami w towarzystwie doświadczonego przewodnika. Spędziliśmy z nim praktycznie cały dzień, przemierzając las i plaże, słuchając ciekawostek i obserwując napotykane zwierzęta.

Ilość ogromnych niebieskich motyli (morpho), które widzieliśmy w ciągu tej doby była powalająca. Niestety poruszają się w tak szybkim tempie, że bardzo ciężko uchwycić je na fotografii. A zatem, wyobraźcie sobie gęsty tropikalny las, rośliny o ogromnych liściach, drzewa ze zwisającymi lianami, a wokół tego wszystkiego fruwające, ciemnoniebieskie motyle – dużo większe od tych, które spotyka się w Polsce.

Którą część Parku Corcovado wybrać?

Mimo, że nie zobaczyliśmy żadnych nowych zwierząt (wszystkie mieliśmy okazję spotkać już wcześniej), mogliśmy sprawdzić jak dobry zoom ma wspominana już wcześniej luneta Swarovskiego, spróbować kilku roślin i zażyć odświeżającej kąpieli pod mini wodospadem. Gdybyśmy zdecydowali się ułożyć trasę w nieco inny sposób, tzn. zakładając wejście do parku Corcovado ze stacji La Sirena zamiast La Leona mielibyśmy większe szanse na napotkanie egzotycznych ssaków. Opcja, którą wybraliśmy my z pewnością będzie idealna dla fanów ornitologii, bowiem ta część półwyspu jest domem dla mnóstwa gatunków ptaków. Głośne i barwne papugi latające nad głowami czy szukający pożywienia pelikan to niezapomniane widoki.

Pewnego popołudnia spędzanego na Półwyspie Osa odwiedziliśmy lokalny sklepik. Na jego tyłach mieścił się dawny bar, w którym wciąż można było zająć miejsce z widokiem na rzekę. Tak też zrobiliśmy. Racząc się kostarykańskim piwem, dostrzegliśmy jaszczurkę, której do tej pory nie napotkaliśmy na swojej drodze. Był to bazyliszek płatkogłowy, nazywany często jaszczurką Jezusa Chrystusa, zapewne przez umiejętność … biegania po wodzie. Wprawdzie co chwilę znikał nam z pola widzenia, ale nie udało się zobaczyć słynnego popisu. Polecamy Wam sprawdzić filmik, który przybliży Wam zachowanie bazyliszka —> https://www.youtube.com/watch?v=Ndbi-Bl1NV4

Park Narodowy Cahuita

Gady gadami, motyle motylami ale co z leniwcami? Czy do końca pobytu udało nam się jeszcze jakieś zobaczyć? Owszem. Chociaż wcale się na to nie zapowiadało, ze względu na mega ulewę, która powitała nas w Cahuicie. W sumie to towarzyszyła nam przez niemal całą drogę do miasteczka, na którego terenie znajduje się Cahuita National Park. Czytaliśmy, że nie ma opcji, żeby nie spotkać tam minimum jednego leniwca, więc musieliśmy sprawdzić na własnej skórze. Mimo, że padało w dniu przyjazdu, i od rana w dzień następny. Mimo, że bankomat nie chciał wypluć nam pieniędzy i nie mieliśmy za co zjeść śniadania i tak wierzyliśmy, że karta się jeszcze odwróci. Kilka razy wędrując w strugach deszczu od pokoju do banku, wypatrywaliśmy na niebie jakichkolwiek przejaśnień. Nie mogliśmy też czekać w nieskończoność, ponieważ ze względów bezpieczeństwa i dla komfortu ich mieszkańców, parki narodowe zamykane są zazwyczaj koło 16:00.

Na szczęście nasza kwatera mieściła się tuż obok głównego wejścia, więc kiedy tylko udało nam się coś zjeść (po zebraniu wszystkich dostępnych drobniaków) i na chwilę przestało padać, ruszyliśmy na spotkanie z naturą. Akurat w tym parku nie ma stałej opłaty wstępu, każdy przekazuje tyle ile uważa za stosowne. Grzebiąc w nerkach jeszcze głębiej, odszukaliśmy też monety zagranicznych walut i zaopatrzeni w kurtki przeciwdeszczowe oraz pokrowce na plecaki rozpoczęliśmy wędrówkę. Był to ostatni z odwiedzanych przez nas parków w Kostaryce, więc parcie na spotkanie kolejnych zwierzaków było całkiem spore. Teraz albo nigdy.

W czasie deszczu tropiciele się nie nudzą 😉

Nie po raz pierwszy powitały nas aguti, w ślad za którymi poszły kraby i ostronosy. Po raz pierwszy mogliśmy przyjrzeć się żyjącym na wolności szopom, a i jaszczurki nie odstępowały nas niemal na krok. Idąc brzegiem Morza Karaibskiego, na nieprezentujących się zbyt pięknie w tę pogodę plażach, obserwowaliśmy maleńkie skorupiaki. Co chwilę pojawiały się na kilka sekund, po to by po chwili ponownie zniknąć w piasku. Przez kilka godzin na zmianę korzystaliśmy z lornetki i obiektywu aparatu. Szukanie leniwców jest mało wygodne. Głowę trzeba zadzierać hen wysoko, a jeśli drzewo jest bardzo liściaste konieczny jest bardzo dobry wzrok. Za każdym razem, kiedy dostrzegaliśmy jakiś kształt, okazywało się, że to kolejna małpa. Z relacji innych podróżnych wiedzieliśmy, że potrafili oni spotkać nawet do 10 sztuk leniwców podczas jednego dnia. Patrząc, na swoje „podboje” powoli zaczynaliśmy powątpiewać w ich szczerość. Jednak cały czas penetrowaliśmy wzrokiem górne partie drzew.

Cierpliwość została nagrodzona, udało się wypatrzeć głaszczącego się po brzuchu jegomościa. A później poszło już falą. Mimo, że większość z nich smacznie spała, łącznie wypatrzyliśmy 7 sztuk. W jednym parku! Uczucie podobne do tego, kiedy „polowaliśmy” na żubry podczas pobytu na Podlasiu. Zainteresowanych odsyłamy do relacji z tego magicznego zakątka Polski –> https://henrykwterenie.pl/atrakcje-podlasia/

W zamian za podpowiedź, gdzie zobaczyć jednego z nich, kanadyjska para zaprowadziła nas do drzewa, w którym drzemała żółta żmija zwana zararaką rogatą. A przy samym już wyjściu z parku, na drzewie przysiadły dwa tukany. Utwierdziło nas to w przekonaniu, że warto było tłuc się na drugą stronę Kostaryki, żeby zobaczyć to wszystko na własne oczy. I że ogólnie warto było przelecieć ten kawał świata po to by móc choć przez chwilę poobcować z naturą 😉

Skomentuj