Na indonezyjskiej Sumatrze podziwiać można jezioro Toba. Na jeziorze tym znajduje się wyspa Samosir. Jest to największa wyspa położona na jeziorze na innej wyspie. Jakby tego było mało, do powstania jeziora doszło w wyniku wybuchu superwulkanu (ponad 70 000 lat temu). Był on na tyle potężny, że wpłynął na zmiany klimatyczne na całym świecie. Liczba odwiedzających to miejsce turystów, rośnie z każdym rokiem, ale czy warto w ogóle fatygować się w ten zakątek świata?
300 kilometrów pokonanych w sześć godzin. Przepiękne widoki i bunt żołądka, dla którego trasa była zdecydowanie za długa. Dziurawe drogi, liczne wzniesienia i kilkoro obcych osób chcących zobaczyć na własne oczy Danau Loba. Podziwiane z góry robi o wiele lepsze wrażenie niż oglądane z chatki położonej na jego brzegu, ale tak jest chyba ze wszystkim prawda? Widoczki z drona niemal zawsze wprawiają ludzi w zachwyt, bez względu na to, czy widać na nich miasto, las czy rajską plażę.



Naszą metą była miejscowość Parapat, z której w miarę regularnie odpływają promy na wyspę Samosir. Bus, którym jechaliśmy „aż” z Bukit Lawang dowiózł nas do samiuśkiego portu. Tam mieliśmy chwilę na odsapnięcie po dającej się bardzo we znaki podróży. Po około 20 minutach siedzieliśmy już na maleńkim promie, wiozącym nas w kierunku wyspy.

Na miejscu od razu rzuciły nam się w oczy tradycyjne chaty Bataków, czyli ludów zamieszkujących północno-zachodnią część Sumatry. Takich dachów nie widzieliśmy dotychczas nigdzie. Co do samego ludu, wśród turystów największe emocje wzbudza informacja, że przed laty mieli oni kultywować rytuały związane z kanibalizmem. Bardzo szybko przypomnieliśmy sobie o tej informacji podczas jednej z przechadzek między domostwami. Napotkana na drodze kobieta machnęła głową w kierunku pobliskiego domu, za którym zgromadziło się kilkoro osób i przejechała palcem po swojej szyi w bardzo jednoznaczny sposób. Na krótką chwile osłupieliśmy, jednak na drugi dzień „zagadka” została rozwikłana.



Podczas szukania ciekawych kadrów Szkodnik trafił na wiejski festyn. Tak przynajmniej wydawało mu się na początku. W pobliżu kościoła katolickiego ustawiono kilka straganów z jedzeniem i napojami. Ludzie jedli i pili, a biegające dookoła dzieciaki bawiły się w rytm płynącej z głośników muzyki. Na widok białego przybysza, lokalsi szybko wykazali się gościnnością, zapraszając go do biesiady.



Bariera językowa utrudniała porozumiewanie się, jednak po chwili dostrzegł drewnianą trumnę, na której znajdowało się owinięte w ciężkie materiały ciało i składane dookoła niego podarki. Zupełnie przypadkowo trafił na pogrzeb jednej z mieszkanek wyspy. Zrozumiał też, że wczorajszy gest pokazany nam przez napotkaną kobietę, odnosił się do zabijania zwierzyny na publiczną stypę.


Zupełnie nowe, ciekawe doświadczenie pozwoliło spojrzeć na obrzęd pogrzebowy z zupełnie innej strony. Niesamowity kontrast ze znanymi nam do tej pory, przepełnionymi smutkiem i żalem uroczystościami. Z resztą rzućcie okiem na zdjęcia poniżej.



O tym, że ktoś z mieszkańców wioski umarł, pozostali dowiadują się z wielkich czarnych tablic ustawianych przy drodze. Przy użyciu kolorowych kwiatów wypisuje się na nich coś na kształt znanych nam z Polski klepsydr.

W trakcie swojego pobytu zatrzymaliśmy się w jednym z guesthousów położonych nad brzegiem jeziora. Jego gospodyni to bardzo energiczna kobieta, której w obowiązkach pomagają synowie. W głównym budynku przez niemal cały dzień rozbrzmiewa muzyka. Młodzi bardzo chętnie łapią kontakt z przyjezdnymi i jeśli tylko trafia się ktoś uzdolniony muzycznie lub chcący zwyczajnie pośpiewać, z radością urządzają mini koncerty. My jednak zamiast łapać za mikrofon, woleliśmy zajadać się serwowanymi przez ich matkę smakołykami i podziwiać widoki rozciągające się z tarasu. Żołądek „skryby” długo nie chciał wybaczyć turbulencji, których doświadczył w drodze nad jezioro, dlatego też pobyt potraktowaliśmy jako czas na złapanie oddechu, obserwowanie miejscowych i napawanie się otaczająca nas przyrodą. I udało nam się to wyśmienicie. Mieszkające w wiosce dzieciaki nie siedzą z nosami w smartfonach, czas spędzają aktywnie. Dorośli wypełniają swoje obowiązki, których mają nadmiar, ale znajdują też czas na odpoczynek i pogawędkę z turystami. Nie spotkaliśmy się z nachalnym wciskaniem pamiątek. Ktoś zaproponował magiczne grzybki, inny zapytał czy mamy ochotę na jointa. Czas płynął leniwie i chyba tego było nam trzeba przed powrotem do Bangkoku;)







