Pomysłów na ostatni i najdłuższy wypad w marcu mieliśmy całkiem sporo. Z biegiem czasu pole manewrów się zawężało, traciliśmy szansę na zdobycie wizy (Chiny), nie zdążylibyśmy ze szczepieniami a poza tym 2 tygodnie to za mało (Tajlandia), bilety podrożały za bardzo (Azory), pogoda jest jeszcze niepewna (Madera). Stanęło na Gruzji, która przewijała się kilkakrotnie, ale odkładaliśmy ją na dalszy plan ze względu na późną zimę, czyli jeszcze nie tak świetne krajobrazy. Od momentu kupienia biletów mieliśmy trzy dni na przygotowania, przez co zakładaliśmy, że polegniemy na całej linii. Nic z tych rzeczy…

Pierwsze kroki w Gruzji
Wylot miał być z Berlina, ale pokrywał się ze strajkiem obsługi naziemnej lotniska Schönefeld, dlatego też startowaliśmy z Poznania, co akurat było nam na rękę. Dzięki Kubie, który dostarczył nas ciemną nocą do Zielonej Góry wsiedliśmy w pociąg i po krótkiej drzemce byliśmy na miejscu. Poznań to trochę takie nasze stare rejony, więc bez większych ceregieli szybko przesiedliśmy się w autobus i dotarliśmy na Ławicę. Jak za Pyrlandią nie przepadam, tak połączenie dworzec-lotnisko mają świetne, pewnie przez to, że nie jest ono na jakimś mega wygwizdowie, ale jednak. Kilkanaście minut i jesteście na miejscu.
Dwie godzinki czekania na lot, co to dla nas, po lutym, który upłynął pod znakiem nocek na dworcu we Wrocku 😉 Tak szybko zbiłam piątkę z Morfeuszem, że nie doczekałam nawet momentu, kiedy samolot wzbił się w powietrze. Lecieliśmy 4 godziny, dodać 3 wynikające ze zmiany strefy czasowej, więc w Kutaisi zameldowaliśmy się ok. 13-tej. Szybki spacer po maleńkiej hali przylotów, pieczątki w paszport, wymiana waluty i szukanie kierowcę, który miał na nas czekać na zewnątrz. Nie czekał, bo coś tam komuś się pomyliło, dlatego decydujemy się na pierwszy kurs taksówką. Cena podana przez pana kierowcę jest dla nas zadowalająca, z radością wrzucamy plecaki do bagażnika i wsiadamy w pełnej gotowości do oglądania Gruzji zza szyb małego autka. Pan taksówkarz był bardzo zadowolony z tego, że udało mu się nas namówić na kurs właśnie z nim. Przez całą drogę tłumaczył nam, co można zobaczyć w okolicy, że wszędzie chętnie nas zawiezie. Słysząc, że mamy już konkretny plan, dorzucił, że dostarczy nas, gdzie tam będziemy chcieli. Nie bacząc na nasze odmowy, na koniec rzucił, że czeka na nas jutro o 10:00. Po długim kręceniu głową i machaniu rękami udało nam się przekonać go, że poradzimy sobie, jadąc marszrutką.
A w jakim języku z nim rozmawialiśmy? Pierwsze pytanie, jakie pada na widok turystów to „gawarisz pa ruski?” My nie gawarisz ale całkiem sporo da się zrozumieć, polskie liczebniki brzmią niemal identycznie, a rzeczowniki i czasowniki Szkodnik na bieżąco uczył się przekształcać na ruską gadkę ;D Z góry dodam, że ani razu nie skorzystaliśmy z karteczek, na których wydrukowałam gruzińskie nazwy miast i liczby.

Zarezerwowany wcześniej przez Internet hostel, okazuje się być całkiem przyzwoitą noclegownią. Pokoje świeżo po remoncie, ciepła woda i darmowe, na dodatek działające wi-fi. Cały dobytek ląduje koło łóżka, a my dajemy sobie pół godzinki na regenerację. Zdecydowanie za krótko, bo jak tylko wyszliśmy w stronę miasta, zlokalizowaliśmy kantor i dworzec z marszrutkami, mnie opuściły wszelkie moce. Intensywny styczeń i luty postanowiły przypomnieć o sobie właśnie w czasie najdłuższej wyprawy. Chcąc nie chcąc, (chociaż chyba bardziej chcąc) wróciliśmy do hostelu, żeby solidnie się wyspać. Po drodze chwyciliśmy lokalne przekąski w postaci bułek z ciasta, jak na pączki, nadzianych mięsem, cebulą, kiełbaską i sporą dawką przypraw. Tanie i sycące.

Uplisciche
Przespałam kilkanaście godzin wcale nie równa się wyspałam się za wszystkie czasy. W stronę dworca maszerowałam posłusznie, ale z poczuciem, że lezę tam jak za karę. Przeklinając w duchu 13 kilo rzeczy „niezbędnych” na wycieczce niesionych w plecaku, pokonywałam kolejne metry nierównego chodnika. Docieramy na dworzec i nie musimy nic robić, od razu dostajemy na twarz listę miejscowości, do których jadą busy. Trochę zbici z tropu wołamy „Gori”! Uśmiechnięty Gruzin stwierdza, że może być i Gori, wskazuje swój pojazd i otwiera bagażnik.

Zasada na gruzińskich dworcach jest bardzo prosta – marszrutka ruszy, jak będzie zapełniona po brzegi, najlepiej ludźmi 😉 Spotkaliśmy się z pojedynczymi przypadkami, kiedy odjeżdżały o określonej godzinie i tylko dwa dziennie, ale było to w innej części kraju. Trasa całkiem przyjemna, na upartego można słodko spać albo podziwiać widoki. W trakcie jazdy kierowca nie żałował nam decybeli co rusz puszczając jakieś hity, trafił się nawet akcent polski – B.R.O i „Mama mówiła mi”. Twórczość wykonawcy jest mi obca, ale kto by się nie cieszył, słysząc swój język.
Po kilku drzemkach, dostaliśmy znak od kierowcy, że czas wysiadać. Zgodnie z tym, co przeczytać można w Internecie, busik zatrzymał się przy zjeździe z autostrady. Dalszą trasę najwygodniej jest pokonać taksówką. Patrzymy za barierę energochłonną, a tam taksówkarz, to ci dopiero niespodzianka! Ustalamy z nim przebieg trasy – Uplisciche, a później Gori, w którym się z nim pożegnamy i poradzimy sobie sami. Uplisciche to takie zadośćuczynienie po wizycie w Kudowie – teren Błędnych Skał był nieczynny dla zwiedzających. Kierowca daje nam godzinę na obskoczenie całego terenu, z rozpędu i wrażenia zapomnieliśmy wyciągnąć z plecaka pluszowego panicza ;D Wspinając się poszczególnymi partiami dawnej osady, ciężko uwierzyć, że jej początki sięgają V w p.n.e







Gori
Gori – mieścina jakich wiele. Pewnie nikt by o niej nie słyszał, gdyby nie fakt, że w 1878 roku urodził się w niej Józef Stalin. Każdy kraj ma swoją historię i swoich „bohaterów”. Na wizytę w Muzeum Stalina zdecydowaliśmy się z czystej ciekawości, a nie po to, by oglądać laurki ku jego czci. Osobiście, największe wrażenie zrobił na mnie słynny zielony wagon, którym przywódca ZSRR poruszał się po Europie, obawiając się zamachów w czasie lotu samolotem. W takich miejscach wyobraźnia działa na pełnych obrotach. Widzisz pomieszczenia, w których podejmowano decyzje istotne także dla Twojego kraju.






Samo Muzeum Józefa Stalina w Gori to przede wszystkim pamiątki i zbiory fotografii. Podania do szkół, dyplomy, torba podróżna, wyposażenie biura na Moskiewskim Kremlu, podarki składane przez władze innych państw itd. Z pewnością jest to miejsce kultu, warte odwiedzenia, ale pod warunkiem, że jesteście zainteresowani, a nie „bo tak nakazuje przewodnik”.






Niedaleko Stalin Square natrafiamy na całkiem przyjazną, choć zadymioną knajpkę. To w niej po raz pierwszy mierzymy się z chinkali. Gruzińskie pierogi, których tradycyjny farsz zawiera baraninę i sporo przypraw na czele z kolendrą oraz bulion. Przy pierwszym podejściu kształt pierogów jedynie nas bawi, przy kolejnych wiemy już, że nie jest on przypadkowy, a ułatwia poprawną konsumpcję 😉 Chinkali zawsze kupuje się na sztuki, więc w efekcie jest to bardzo dobry sposób na tani obiad czy kolację.
Najedzeni ruszamy na poszukiwania dworca. Trochę pomaga nawigacja, trochę ludzie. Znajdujemy go w pobliżu boiska, na którym rozgrywa się jakiś poważny mecz. Swoją drogą na miejscu kibiców nie wiedziałabym, czy koncentrować się na grze czy na górskich widokach., których w Gori nie brakuje.





Przejazd do stolicy
Po dniu pełnym wrażeń opuszczamy Gori. Kolejna destynacja to stolica – Tbilisi. To tam nauczymy się sprawnie przechodzić przez jezdnię. Gruzini są przemili, ale przejście na drugą stronę drogi, nawet po pasach bywa niemałą misją. Wszyscy pędzą, nie zatrzymuje się niemal nikt. W takim wypadku trzeba rozpocząć slalom między pojazdami i odcinkami przesuwać się do przodu. Do hostelu mieliśmy jakieś 3-4 kilometry piechotą. Pierwsze 20 minut w skrócie – „Ja nie dojdę?”, po czym pada magiczna fraza „Łapiemy taksę?”.
Na miejscu okazuje się, że wcale nie tak łatwo ów hostel znaleźć. Pytamy w podwórzu, kobieta wskazuje kierunek ręką, po czym kończy fajkę, schodzi na dół i rusza przed siebie. Niczym szczeniaki udajemy się za nią, przekonani, że postanowiła nas zaprowadzić. Idziemy, idziemy i po chwili orientujemy się, że ona idzie z jakimś swoim biznesem typu ploty u koleżanki, a nie jako przewodnik zagubionych turystów. Ponawiamy próbę, pytając dwie dziewczyny i po minucie stajemy u drzwi.
Wita nas oczywiście uśmiechnięty Gruzin. Standardowe pytanie o naszą znajomość rosyjskiego i wskazanie pokoju. Okazuje się, że miała być dwójka z dużym łożem a jest trójka z piętrówką. Szkodnik na migi pokazuje, że coś się nie zgadza, ale właściciel nie będzie się przecież bawił w machanie łapami, wyciąga telefon – „memory five” i dzwoni do kogoś, kto zna angielski. Przez kolejne 10 minut trwa dwujęzyczna dyskusja. Gruzin w swoim języku rozmawia z jakąś kobietą, po czym podaje telefon Szkodnikowi i ten słucha wersji przetłumaczonej na angielski – i tak kilka razy. Ostatecznie udaje nam się ich przekonać, że zostaniemy w tym pokoju, bez zamian po jednym dniu. Szybko się ogarniamy i idziemy oglądać wieczorną odsłonę miasta.



Nie przepadam za metropoliami, ale Tbilisi bardzo przypadło mi do gustu. Chyba każdy znajdzie tutaj coś dla siebie, przez stare świątynie, zdobione kamienice i mnóstwo zabytków po „kosmiczny” budynek stawiany z myślą o teatrze czy dziwaczny Most Pokoju, przez wielu nazywany podpaską. Z kolei główny deptak natychmiast skojarzył mi się z łódzką Piotrowską. Jak na stolicę przystało, miasto jest zadbane, pełne parków i zielonych skwerków. W centrum, na każdym kroku spotkać można też żebrzące dzieci i dorosłych, czy babcie sprzedające papierosy na sztuki. Oprócz lokalnych przysmaków, dosyć szybko wyłapałam w sklepie ulubiony baton sprzed lat – Picnic – dlaczego nie sprzedaje się ich już w Polsce? Co zobaczyliśmy pokonując ponad 20 kilometrów na piechotę? Jakie dania zapamiętamy na długo? Dlaczego Kazbek nazywany jest kapryśną kobietą? Odpowiedzi niebawem! 😉