Trzeci dzień w stolicy poświęciliśmy na wyprawę do Kazbegi, współcześnie nazywanego Stepancmindą. Jest to baza wypadowa na wzgórze (2170 m n.p.m), na którym góruje klasztor Cminda Sameba. Porównaliśmy oferty biur turystycznych i wybraliśmy naszym zdaniem najkorzystniejszą. Przejazd tej trasy taksówką ponoć wychodzi drożej, a marszrutka jedzie bezpośrednio, bez żadnych przystanków w ciekawszych miejscach.

Ananuri
Rano, spod naszego hostelu odebrał nas Georgi. Początkowo onieśmielony przez barierę językową (my nie znamy rosyjskiego, on dosyć nisko ocenia swoją znajomość angielskiego) okazał się świetnym kierowcą i towarzyszem w podróży. Opowiadając o atrakcjach, szydząc trochę z siedziby Banku Narodowego (wpiszcie w google, zrozumiecie dlaczego;)), doskonale wyczuwał moment, w którym powinniśmy się zatrzymać, żeby czemuś lepiej się przyjrzeć lub żeby Szkodnik mógł spokojnie zrobić zdjęcie. Załapaliśmy się też na degustację swojskiego miodu i oględziny cmentarzyska starych aut. Miny zrzedły nam jednak, kiedy po zwiedzeniu Ananuri pokazał nam zdjęcie zrobione w tym samym miejscu, z tymże porą letnią. Szczęki opadły i postanowienie, że wrócimy do Gruzji, jak będzie cieplej stało się jeszcze bardziej mocne 😉






Pomnik przyjaźni radziecko-gruzińskiej
Kilkadziesiąt kilometrów dalej, jadąc wijąca się drogą, natrafiliśmy na totalną zmianę krajobrazu – wszędzie biel i zalegające hałdy śniegu. Kurtki zimowe bardzo się przydały, zwłaszcza podczas krótkiej wędrówki w kierunku pomnika pamięci przyjaźni radziecko-gruzińskiej.




Pauza w Kazbegi
Docierając do Kazbegi, mieliśmy już wielką ochotę na jakiś lokalny kąsek. Wybraliśmy polecaną tu i ówdzie „u Shoreny” – miejsce często odwiedzane przez naszych rodaków. O czym świadczą polska flaga, banknoty przyklejone na suficie czy wlepki biura Matys Travel 😉 Mimo popularności, menu było całkiem trudne do odszyfrowania, ale obsługa służy sporą pomocą. Przyszedł czas na zmierzenie się z chaczapuri – daniem znanym równie dobrze co chinkali. Jedzenie szło mi trochę opornie, jak dla mnie potrawa zbyt słona. Kelner postanowił mi pomóc i wymieszał widelcem zawartość chlebka tj. ser, masło i jajko. Niezbyt pomogło, ale spróbowałam i wiem, że jeśli wracać do Gruzji to prędzej dla lemoniady najlepiej waniliowej! 😉

„Polowanie” na Kazbek
Dostać się pod Cminda Samebę można na dwa sposoby, tradycyjnym czyli wędrówka na piechotę lub wjeżdżając pojazdem z napędem na cztery koła. Każda marszrutka czy taksówka zatrzymuje się właśnie w Kazbegi i stamtąd trzeba się przesiąść w poważniejszy pojazd lub rozpocząć trekking. Od początku założyliśmy, że wspinaczkę zostawimy sobie na porę letnią, dlatego rozglądaliśmy się za jeepem. Problem polegał na tym, że oprócz nas nie było żadnych chętnych. Oznaczało to, że cena za wjazd automatycznie poszybuje w górę. Z pomocą przyszedł nam Georgi, dogadując się z jednym z kierowców, że chętnie zabierzemy się z grupą, na którą ten już czekał. Kilka minut później rozpoczął się najlepszy off-road, jaki mieliśmy do tej pory okazję przeżyć. Dosyć szybko pożałowałam, że w drogę ruszyliśmy po obfitym obiedzie, a nie przed. Auto wciąż podskakiwało i przechylało się, momentami jadąc prawie na jednym z boków. Widoki, które podziwialiśmy z krawędzi góry, z jednej strony nakazywały zamknąć oczy i czekać aż szczęśliwie dojedziemy, z drugiej zaś domagały się bacznej obserwacji. Gdy samochód zaparkował u podnóża klasztoru, dostaliśmy 40 minut na kontemplację/zwiedzanie/zdjęcia – stanowczo za mało!





Na nic zdało się wypatrywanie i polowanie na moment, w którym Kazbek wyłoni się zza chmur. Z tego co czytałam na innych blogach, górę nie tak łatwo dostrzec wiosną czy latem. Wypatrzenie jej na początku marca graniczyło więc z cudem. Kaukaski szczyt owiany jest także legendą, zgodnie z którą góra jest kapryśną dziewczyną. Niewiasta chroniąc się przed oczami wścibskich, przywdziewa szal z chmur i mgły. Tak było i tym razem, nie zrzuciła szala nawet dla uroczego Heńka 😉


