Chiang Mai – z wizytą na północy Tajlandii

przez Henryk w Terenie
2 komentarze

Dwa naleśniki z czekoladą!
Ok, już się robi. Skąd jesteście?
Z Polski!
Aaaa Robert Lewandowski… 😉
To odpowiedź, padająca najczęściej po tym, jak zdradzaliśmy swoje pochodzenie.
Tym razem rzucił ją sympatyczny młody chłopak, który wieczorami rozstawiał swój wózek tuż pod naszym hostelem w Chiang Mai. Na specjalnej blasze smażył przepyszne roti i sprzedawał zgłodniałym przechodniom.

Klimat Chiang Mai

Chiang Mai kojarzyło nam się z górskimi terenami i nieco niższymi niż na południu i w centrum kraju temperaturami. Cały czas powtarzaliśmy sobie, że przez te kilka dni na północy trochę odpoczniemy od palącego słońca. No nie udało się. Pogoda za dnia była jak z oferty wakacyjnej pierwszego z brzegu biura podróży. Wieczorami przychodziło orzeźwienie w postaci kilkunastominutowej ulewy. Mimo to większość czasu spędzaliśmy ”w terenie”, wyszukując sobie nowych atrakcji.

Kulinarne doznania

Był to również czas odkrywania kolejnych smaków Tajlandii. Nasza kwatera znajdowała się dość blisko północnej bramy Starego Miasta, będącej miejscem dość strategicznym. Po pierwsze dookoła rozsianych jest mnóstwo hosteli i hoteli. Po drugie jest tam punkt, z którego odjeżdżają songthaewy. Po trzecie i chyba najważniejsze, wieczorami rozkłada się tam kilka garkuchni i stoisk z przekąskami. Naprawdę dobrymi. To tam po raz pierwszy spróbowaliśmy mango sticky rice i później wracaliśmy kilkakrotnie po kolejną porcję. Szkodnik zajadał się pikantnymi zupami a ja słodkimi owocami.

Tajskie knajpki uliczne to zazwyczaj rodzinne biznesy. Zasadzają się na butli z gazem, porządnym woku, kilku misach, dostępie do wody i plastikowych naczyniach.
Nie ma zmiłuj, pracują zarówno seniorzy jak i młodzież.
Rozsiadamy się przy stoliku. Kobieta ze śpiącym maluchem na rękach zbiera zamówienia. Starsza pani ze zwinnością nastolatki zmywa plastikowe naczynia w dużych miskach z wodą. Tuż obok, siwowłosy mężczyzna energicznie miesza mięso i warzywa smażące się w woku. Szybko przekłada danie na talerz i zabiera się za kolejne. Ruch jest spory, ale nie ma co się dziwić. Za tubylcami podążają ciekawscy turyści, licząc, że będzie smacznie i niedrogo. I nie mylą się.

Chiński „epizod”

To właśnie w Chiang Mai dwukrotnie daliśmy szansę kuchni chińskiej. I co? Paskudztwo!
Nawet niewinnie wyglądające tzai bao, czyli buełczki na parze, okazały się niesmaczne. Wszystko za sprawą dziwacznego nadzienia, które zdecydowanie nie podbiło mojego jakże polskiego podniebienia 😉
Z kolei zupa, na którą byliśmy skazani w niedzielny poranek, smakowała tak, jak wyglądała. Pływało w niej wszystko, łącznie z muchą. 

Zasmakowaliśmy też standardowych pozycji, wymienianych w chyba każdym zestawieniu tajskich dań, które przyjezdny musi spróbować. Szkodnika zachwyciła zupa o przyjemnie brzmiącej nazwie Tom Yum (wersja z krewetkami). Mnie głos odebrała Green Papaya Salad. Nie pomogły ani orzeszki ani sok z limonki. Popieczone usta i ogromna ochota na zimne piwo. Tak kończy Europejczyk nieobyty z ostrym jedzonkiem. 

Chiang Mai – co robić w mieście?

Oprócz zajadania się, trochę też zwiedzaliśmy. Stałym punktem programu była chińska dzielnica położona nieopodal rzeki Ping. Okazuje się, że jak bardzo chcemy (albo zmuszą nas okoliczności typu oczekiwanie na autobus), to potrafimy bezczynnie siedzieć nad wodą, sącząc przepyszny kokosowy napój.

Regularnie zaglądaliśmy też w rejony nocnego marketu. Mimo, że trochę nas rozczarował lubimy czasem zgubić się w tłumie i obserwować wieczorne życie. 

w tego typu miejscach kupić można wszystko – od ubrań, przez zabawki i pamiątki aż do ulicznego jedzenia
misternie rzeźbione mydełka, to jedna z najczęściej wybieranych przez turystów pamiątek

Po czterech latach wróciliśmy też do najsłynniejszej z miejskich świątyń, górującej nad miastem Wat Phra That Doi Suthep. Pogoda tym razem okazała się nieco łaskawsza i ujrzeliśmy skrawek miasta, choć i tak mogło być o wiele lepiej!

Jak to jest, że chińscy turyści w dupie mają wszelkie nakazy i zakazy? Na większości dzwonów i gongów umieszczone są kartki z prośbą o to, aby w nie nie uderzać. Co chwilę jednak rozbrzmiewa charakterystyczny dźwięk. I o ile jest to (trochę) zrozumiałe w przypadku dzieci, to widząc zadowolonych z siebie rodziców totalnie nie ogarniamy tej fazy. To nawet nie jest skromne uderzenie, niby przypadkowe. To seryjne walenie w majestatyczny instrument.

Ale my jesteśmy dwie oazy spokoju. Nie dajemy się wyprowadzić z równowagi, ignorujemy hałas i kontemplujemy to, co przed nami. Wszak pokonaliśmy ponad 300 stopni, żeby w ogóle się tam wspiąć, nie w kij dmuchał 😉

Doi Inthanon National Park

Skusiliśmy się także na wizytę w Doi Inthanon National Park, która okazała się sporym niewypałem. Z braku laku musieliśmy wynająć songthaewa tylko dla siebie, co znacznie wywindowało cenę za przejazd. Kierowca sumiennie dostarczał nas do kolejnych punktów, z których kluczowym był najwyższy szczyt Tajlandii (2656 m n.p.m). Co zapamiętaliśmy?
Temperaturę, czyli 15 stopni Celsjusza (zmarzliśmy jak cholera!) i brak widoków. Żadnej panoramy, nie mówiąc o takiej zapierającej dech w piersiach. Otaczał nas las i grupy wycieczek. Poznaliśmy za to sympatycznych uczestników jednej z nich, którzy upierali się, że musimy dołączyć do ich grupowego zdjęcia 😉


Wstęp na teren parku kosztuje 300 THB, dodatkowo pobierana jest opłata za możliwość zobaczenia królewskich pagód. Kiedy udało nam się dotrzeć w ich rejony, wszystko zniknęło za gęstą mgłą i zaczął padać deszcz. Podobno znajdujące się dookoła ogrody robią wrażenie. Podobno.
Po krótkiej chwili nasz kierowca też gdzieś się zawieruszył, dlatego niemal cały czas poświęciliśmy na jego odnalezienie. Nieco rozbawił nas fakt, że obok tradycyjnych schodów prowadzących do jednej z wież, równolegle, zamontowano ruchome schody. Z drugiej strony, jest to dobre rozwiązanie, nie tylko dla osób starszych.

Zjeżdżając w kierunku miasta, zatrzymaliśmy się jeszcze przy wybranych wodospadach.
Po raz kolejny mieliśmy okazję przekonać się, jak malutki jest człowiek w obliczu potężnego żywiołu. Na szczęście Henryk się pilnował i w pełnym składzie mogliśmy zacząć obmyślać plan na zwiedzanie południowej części kraju. Już wkrótce Was do niej zabierzemy!

A jeśli zastanawiacie się jak wygląda wizyta na warsztatach gotowania w Chiang Mai, zachęcamy do zapoznania się z relacją, którą znajdziecie o tu –> https://henrykwterenie.pl/chiang-mai-szkola-gotowania/

You may also like

2 komentarze

Szkoła gotowania w Chiang Mai - Henryk W Terenie 19 lipca 2021 - 15:50

[…] A jeśli jesteście ciekawi co jeszcze można robić w samym Chiang Mai, pomijając aspekty kulinarne, zapraszamy do lektury –> https://henrykwterenie.pl/chiang-mai-z-wizyta-na-polnocy-tajlandii/ […]

Odpowiedz
Biała Świątynia w Chiang Rai (i pozostałe atrakcje) - Henryk W Terenie 22 lipca 2021 - 16:09

[…] Dosyć szybko znajdujemy podrzędny, ale tani hostel. Lokujemy się i ruszamy na nocny targ. Jest to poniekąd wizytówka miasta. Niecierpliwie czekaliśmy na moment przechadzki między stoiskami, wypatrywaliśmy stoisk z przepysznym roti i owocowymi koktajlami. Rozczarowały nas nieco ceny, które wywindowały dość mocno. Rozumiemy jednak, że tak to działa w miejscach, do których nagminnie przyjeżdżają turyści. Ni i co najważniejsze w dalszym ciągu są to ceny duuużno niższe niż w Europie.A o tym, co oprócz nocnego targu oferuje Chiang Mai, opowiedzieliśmy Wam tutaj –> https://henrykwterenie.pl/chiang-mai-z-wizyta-na-polnocy-tajlandii/ […]

Odpowiedz

Skomentuj