Lądujemy na Nosy Be
Po ponad dwunastu godzinach w samolocie, widząc z okien krajobraz Madagaskaru, nie mogliśmy się doczekać, aż koła podwozia dotkną wreszcie płyty lotniska. Przelatując dość nisko nad oceanem, w końcu wylądowaliśmy na malutkim lotnisku w Nosy Be. Jest to największa z wysp należących do Madagaskaru.
Widok wielkiego samolotu na tak małej powierzchni był całkiem komiczny dla pasażerów.
Z kolei pilotów oznaczał dużo poważniejsze, niż zazwyczaj zadanie.
Podążając za tłumem udaliśmy się w stronę „hali przylotów”.
W rzeczywistości był to maleńki budyneczek, a w nim kilka biurek i taśma, na której co jakiś czas pojawiał się bagaż. Procedura rozpoczyna się od zakupienia wizy. Żadnej kasy fiskalnej, żadnych rachunków, ty rzucasz 25 euro, pan wrzuca je pod ladę, ogląda paszport i umieszcza w nim naklejkę, będącą przepustką na Czerwoną Wyspę. Później paszport pokazujesz jeszcze 3 razy, za każdym razem komu innemu i czekasz na bagaż. Panowie pracujący w obsłudze wrzucają go na taśmę przez dwa okna, w pauzach wystawiając ręce i wołając o napiwki.

Z wizą w paszporcie, bagażem w ręku wychodzimy na zewnątrz, gdzie po raz pierwszy ktoś czeka na nas z kartką, na której napisane jest Mr Szkoda ;D
Wsiadamy do rozklekotanego auta z rozwaloną przednią szybą. Późniejsze doświadczenia z taksówkami, pokażą nam, że tutaj naprawdę nikt nie przejmuje się stanem technicznym auta. Brak lewego lusterka, gaśnica przyklejona na taśmę nad głową kierowcy, rozwalone szyby, latająca skrzynia biegów to nie jest coś, z czego kontrola drogowa zrobi aferę. Auto ma jeździć i tyle. A jeśli już jakiś policjant Was zatrzyma, to raczej po to, żeby otrzymać łapówkę.

Pierwsze chwile na wyspie
Dojazd do hotelu, który wybraliśmy, zajmuje nam jakieś 40 minut. Mamy szczęście, bo większość trasy biegnie przez utwardzoną drogę, o które na Madagaskarze bardzo trudno. Mijamy spore miasto, tętniące życiem targi, grupy dzieciaków w granatowych mundurkach i plantacje ylang ylang, o których więcej dowiemy się w następnych dniach. Świadomie wybraliśmy bungalow nad samym brzegiem oceanu, bo założyliśmy, że tym razem będzie to urlop z prawdziwego zdarzenia. Całej wyspy i tak nie zobaczymy w tydzień, baa nie zobaczymy praktycznie żadnej z większych atrakcji Madagaskaru (spójrzcie na odległości na mapie), dlatego też plan był prosty: relaks, odpoczynek, ładowanie baterii. Nie wyszło… ;D



Park Narodowy Lokobe
Pierwszego dnia łudziliśmy się jeszcze, że oto dorośliśmy do prawdziwego urlopowania. Jak tylko dorwaliśmy się do hotelowych leżaków i chłodnego mojito, stwierdziłam na głos, że „zanudzimy się tu, zanudzimy się tu jak nic”. Jedna wizyta w recepcji, rzut okiem na katalog oferowanych na Nosy Be atrakcji i wizja nudy prysła jak bańka mydlana. Pojawiły się obawy, że nie zdążymy „zaliczyć” wszystkiego!
Od drugiego dnia pobytu wstawaliśmy codziennie około 7:00, czasem nawet o 6:30. Śniadanie na tarasie z pocztówkowym widokiem, próba dogadania się z obsługą (oni po francusku, my po angielsku, i tak każdego dnia) i początek kolejnej przygody.



Na pierwszy ogień wzięliśmy Rezerwat Lokobe. Ten dzień, mimo stworzonek spotkanych w lesie wspominam chyba najmilej, przede wszystkim ze względu na przeprawę Oceanem Indyjskim w maleńkiej łódce, zwanej pirogą. Panowie, z pomocą Szkodnika wiosłowali, a ja pod wpływem słoneczka co chwilę zapadałam w błogie drzemki 😉 Świetna sprawa!
W samym parku podążaliśmy dzielnie za naszym przewodnikiem, uważnie patrząc pod nogi. Nie trzeba było długo czekać, żeby dostrzec pierwsze lemury. Początkowo płochliwe, skaczące z drzewa na drzewo, później spoglądające ciekawie w stronę obiektywu. Oprócz niekwestionowanych „gwiazd” Czerwonej Wyspy mieliśmy okazję stanąć oko w (wielkie) oko z kameleonami spacerującymi po gałązkach, zieloniutkimi gekonami, jaszczurkami nazywanymi „kings of camouflage” (żeby je dostrzec trzeba bardzo wytężyć wzrok, siedzące na drzewie wyglądają jak fragment kory) i dwa węże – leniwego boa wygrzewającego się w słońcu i bardziej ruchliwego, którego (jakby ktoś jeszcze nie wiedział) znalazłam ja!








Nosy Be – mniej pozytywne skutki rozwoju turystyki
Podczas przejazdów między hotelem a innymi częściami wyspy, bacznie obserwowaliśmy mieszkańców i to jak żyją. Nie da się ukryć, że zaledwie 3 minuty drogi od hoteli wybudowanych na potrzeby turystów, toczy się zwyczajne życie. Wzrok ludzi mijanych w pobliskiej wiosce, za każdym razem wbijał mnie w siedzenie. Być może, widząc nasze lica automatycznie myśleli o Francuzach, do których żywią niechęć ze względu na lata kolonizacji. Nie jest też wykluczone, że uważają przybyszów z innych kontynentów za intruzów, którzy od lat przewracają ich własny świat do góry nogami. W końcu to turyści wyszkolili miejscowe dzieciaki tak, że chwilę po wesołym bonjour wyciągają ręce po cukierki, pieniądze i inne fanty, bo przecież im się należy. To oni stoją też za rozwojem seksturystyki, która na Nosy Be kwitnie równie dobrze, co w tajskich miastach. Nastolatki w cekinach u boku przyjeżdżających zza granicy starców. „Polują” na plażach i w kawiarniach, zdaje się, że przywykły do szybkiego zarobku i z politowaniem patrzą na swoje rówieśnice sprzedające na plaży owoce. Ale to tylko nasze obserwacje i porównanie do tego, co widzieliśmy na ulicach Bangkoku i Pattayi.

Wizytówka Nosy Be – zwierzęta





Codzienność na Nosy Be
Nieważne ile programów podróżniczych obejrzycie, dopóki nie zobaczycie na własne oczy, jak żyje się w innych zakątkach globu, nie dotrze do Was, że tak rzeczywiście jest. Że w domach nie ma pralek, pranie robi się nad rzeką i suszy na krzewach, dachach, trawie. To samo z naczyniami. Że nie ma lodówek i mięso sprzedawane na targach leży w pełnym słońcu. Że sama elektryczność jest rarytasem, na który stać nielicznych. Że łazienką może być strumyk lub wodospad, a samą toaletą kilka blach, desek lub parawan z materiału. Że bydło (w przypadku Madagaskaru zebu) i drób mogą być aż tak wychudzone. Że domy z cegieł praktycznie nie istnieją, podstawowy budulec to drzewa i glina. Że na kilkanaście chat przypada jedna wspólna kuchnia, z tradycyjnym paleniskiem. I tak dalej i tak dalej.



Z drugiej strony, Malgaszom, którzy wiodą dużo bardziej spokojne życie (jeśli nie znasz jakichś wygód, nie odczuwasz ich braku), pewnie nie mieści się w głowie, że ludzie w Europie czy Ameryce spędzają po kilka lub kilkanaście godzin dziennie w jednym klimatyzowanym pomieszczeniu. Że w pogoni za karierą zaniedbują rodziny i zdrowie. Że ciągle czują niedosyt i gromadzą wokół siebie mnóstwo przedmiotów. Że potrafią wydać tysiące euro na jedno ubranie.





Z naszych spotkań i rozmów z miejscowymi wynika, że nie czują się gorsi czy mniej szczęśliwi od mieszkańców innych państw. Być może pomaga im w tym wiara m.in. w życie po śmierci. Duchy przodków towarzyszą im każdego dnia, do nich też zwracają się z problemami i modlitwami. Potrafią wykorzystać, to co mają. Lokalne siłownie z prowizorycznie skleconymi ciężarkami, zabawki z puszek i małych kanistrów, kluby walki i treningi piłki nożnej. Ponadto są bardzo ciekawi świata. Zadają dużo pytań, zwyczajnych i o wszystko. Dlaczego masz rude włosy? Czy polskim językiem narodowym jest język angielski? Jak żyje się w Polsce? Czy tatuaż kiedyś zniknie? Po co młodzi ludzie przyjeżdżają na Madagaskar? Dlaczego nie jesteście małżeństwem? Jak działa dron itd.itp. Ale nie inaczej jest w drugą stronę 😉 Zazwyczaj unikam posługiwania się językiem angielskim jak ognia, przede wszystkim dlatego, że na co dzień rozmawiam po niemiecku. Jednak, jeśli trafia się okazja do wyjaśnienia kilku zagadek jak np. co Malgaszki nakładają na twarz (glinkę na bazie kory drzewa i wody), kiedy nie warto przyjeżdżać na Madagaskar (w lutym), jaki mają stosunek do turystów (zdają sobie sprawę, że jest to źródło zarobku), czy znają/mają Facebooka (konto mieli wszyscy:)) to nie wypada z niej nie skorzystać.

Wizyta w centrum wyspy
Skusiliśmy się także na samodzielną wyprawę do miasta, żeby zobaczyć miasto z nieco innej perspektywy. Dosyć szybko zlokalizowaliśmy bank, wypłacając dosłownie tysiące ariarów (magia przelicznika – tysiąc ariarow to niecała złotówka). Następnie zawitaliśmy na lokalny market, gdzie dostaliśmy oczopląsu od kolorowych, dojrzałych owoców i warzyw. Wyszliśmy z siatką pełną dojrzałego mango i wielka kiścią małych, słodkich bananów. Na poczcie wykupiliśmy wszystkie znaczki pocztowe dostępne na Europę, zastanawiając się czy kartki w ogóle dotrą do adresatów – dotarły 😉 Zjedliśmy też obiad w jednej z knajpek, a w sklepie zaopatrzyliśmy się w popularny na wyspie trunek czyli rum.




W drodze na główną wyspę Madagaskar
Być na Nosy Be i nie wstąpić na „główny Madagaskar”? Trochę słabo. Dlatego, mimo że wiedzieliśmy, iż nie mamy za dużo czasu ani konkretnego planu na taką wizytę, zdecydowaliśmy się na chociażby symboliczne postawienie stopy 😉
Jak było? Piekielnie gorąco. Nie trwający nawet 3 godziny pobyt na Madagaskarze dał nam nieźle w dupę. Czekając w porcie aż nasza łajba wreszcie odpłynie, czułam, że jeszcze chwila a sama spłynę. Przyspieszone tętno, nie dające się ugasić pragnienie i złość na bajzel panujący w porcie, z powodu którego nasza łódka wciąż nie odpływała. Jak powszechnie wiadomo, w takich sytuacji „wystarczy” wręczyć plik banknotów odpowiedniej osobie. Nie zrobiliśmy tego my, lecz dziadek z grubym portfelem i chrapką na malgaskie małolaty. Kwota musiała bardzo spodobać się sternikowi, bo pruliśmy przez fale ile fabryka dała…

Chcąc dostać się na Madagaskar, trzeba zaliczyć wizytę w porcie na Nosy Be. Trochę zajęło nam znalezienie punktu z biletami na rejs, ale udało się. Na miejscu konieczne jest pokazanie paszportu, którego numery zostaną wpisane do kajecika wraz z poprawnie lub mniej poprawnie przepisanymi imieniem i nazwiskiem 😉 Do wyboru jest prom (płynie ponad 2 godziny, kosztuje ok. 8 zł) lub szybka łódka (płynie ok. 45 minut, kosztuje ok. 15 zł). Prom to opcja dla osób cierpliwych, mających czas, nie odpływa on bowiem o regularnych godzinach, a wtedy, kiedy zapełni się pasażerami. Szybkie łódki startują dość często, na bileciku napisana jest nazwa tej konkretnej, do której należy wsiąść, jak już pojawi się na horyzoncie. Czekając na naszą, obserwowaliśmy życie toczące się wokół portu. Dookoła biegały dzieciaki sprzedające słodycze i prażynki, jednak największe poruszenie wywołało dobicie statku towarowego. Niewielkich rozmiarów, po brzegi zapełniony skrzynkami, wielkimi worami, pudłami itd. A rozpakowywanie przypomniało mi kadry z filmu Asterix i Obelix: Misja Kleopatra, w którym to zadaniem bohaterów było postawienie wspaniałego pałacu w dość krótkim czasie. Egipcjanie stojący w równych odległościach rzucali do siebie kamienie, które później układano jeden na drugim. I to samo działo się w porcie. Trzech mężczyzn rzucających do siebie towar, który następnie był ustawiany w równe stosy.



Z racji tego, że większość turystów decyduje się na łączenie pobytu na Nosy Be z pobytem na Madagaskarze, bardzo często razem z pasażerami małej łajby płyną wielkie toboły w postaci walizek i plecaków. O komforcie można w tym przypadku zapomnieć, grunt to znaleźć jakąś rurkę, kawałek ławki itp. której można się trzymać w czasie rejsu (fale potrafią zaskoczyć ;)). W drodze na Czerwoną Wyspę trafiło mi się miejsce z brzegu, obok niedowidzącego staruszka. Starania jego towarzysza szły na marne, mężczyzna co chwilę ześlizgiwał się z ławki, co rusz popychając mnie do przodu. Jak nie wypadła mu bagietka z torby to spadały laczki i zaczynały się próby odzyskania fantów. Dotarcie „na ląd” przyjęłam z wielką ulgą, choć wysiadając nie bardzo wiedzieliśmy co dalej.

Oto przed nami Port Ankify, w oddali widać jakąś wioskę, więc idziemy w jej stronę. Utwardzoną drogą wspinamy się w górę, co chwilę przystając, słońce smali niemiłosiernie. Każdy nasz przystanek wywołuje ciekawość wśród mieszkańców. A to grupka dzieciaków wydziera się w naszą stronę – chyba na widok Henryka, a to dziadek odpoczywający pod drzewkiem przygląda się nam spod kapelusza, a to grupka chłopaków ogląda nas sobie dłuższą chwilę, bez żadnego skrępowania.
Przy samym porcie spotykamy się z pierwszymi typowymi próbami zarobienia na turyście, a to ktoś nam super jadłodajnię chcę pokazać, a to ktoś ma auto, które może robić za taksówkę …
My jednak w dalszym ciągu kontynuujemy naszą wspinaczkę w nieznane. Z pewnością krajobrazy, które udało nam się zobaczyć spomiędzy drzew i domostw zachwyciły nas bardziej niż te oglądane na Nosy Be. Były po prostu bardziej dzikie, bardziej zielone 😉
Nasza bezcelowa wędrówka zaowocowała w kilka zdjęć i parę filmików. Po niedługim czasie, nie mając gdzie schronić się przed słońcem, ustaliliśmy, że wracamy w stronę portu, żeby dowiedzieć się kiedy odpływa kolejna łódka na Nosy Be. Zboczyliśmy jeszcze, żeby przyjrzeć się misternemu wojskowemu budynkowi oraz strasznie wysuszonemu fragmentowi lasu. Wreszcie zobaczyliśmy też odcinki pokryte ferralitową glebą, której kolor sprawia, że Madagaskar określany jest mianem Czerwonej Wyspy.

Wydawało nam się, że w jedynym budynku, który znajdował się w samym porcie na bank sprzedawane będą bilety. Nic z tych rzeczy. Ale kein Problem! Powtórka z Maroka, chwila moment i znalazł się pomocnik. Początkowo chciał nas zabrać swoją własną łódką, w jakże okazyjnej cenie, później uparł się, że zaprowadzi nas do kasy. Nie udało nam się go spławić, nie zrozumieliśmy też co powiedział dziewczynie siedzącej w prowizorycznym okienku, ale na naszą prośbę o dwa bilety, pieniądze podane przez Szkodnika przekazała temu kolesiowi. Należała nam się reszta, ale oboje palili głupa, że wszystko jest ok. Na hasło, że czekamy na pieniądze, chłopaczek nie mógł dojść do ładu i składu z banknotami, które wrzucił do kieszeni koszuli. Mieszał, przekładał, nie mogąc znaleźć całej kwoty. Ostatecznie i tak przyciął końcówkę, bo straciliśmy już do niego cierpliwość.
W porcie łódek od cholery, ludzi też całkiem sporo, ale nie zapowiada się, żeby którakolwiek miała odpływać. Zamieszanie i krzyki wśród sterowników, jakaś małolata z walizką i podstarzałym Francuzem, młody chłopak obwieszony biżuterią, dzieciaki łapiące kraby na żyłkę i my, spaleni ostrym słońcem. Woda w butelce, którą mieliśmy ze sobą, była już nieprzyjemnie ciepła, wystający z torby Henryk, ocierający się o rozgrzane ręce też nie pomagał. Na swój rejs się nie doczekaliśmy, załapaliśmy się za to na ten wspomniany we wstępie, ekstra wykupiony przez podstarzałego playboya.

Objazdówka po Nosy Be
Zanim opuściliśmy Nosy Be udało nam się jeszcze wybrać na całodniowy przejazd wzdłuż i wszerz jeepem z kierowcą i przewodniczką. Bez nich z pewnością nie zobaczylibyśmy wodospadu czy części wioski zamieszkiwanej dawniej przez kolonizatorów ani … krokodyli. Nie poznalibyśmy kwiatów ylang ylang, które stanowią bazę do produkcji słynnych perfum Chanel no.5.
Przewodniczkę od początku zaintrygował dron, nie umiała wprawdzie spamiętać nazwy, ale szybko pojęła jego działanie i namawiała Szkodnika, żeby wyjmował go w różnych miejscach. Jedną z atrakcji wyprawy miał być zachód słońca podziwiany z najwyższego punktu widokowego na wyspie – Mont Passot. Zanim jednak dotrze się na sam szczyt, po drodze obowiązkowo zaliczyć trzeba kilka przystanków nad jeziorami, w których kąpiel odradzana jest ze względu na obecność krokodyli. Stojąc na wzgórzu mogliśmy tylko wybałuszać oczy, dostrzegając ledwie zarys zwierząt. Po kilkukrotnych namowach, Szkodnik zleciał dronem nad jedno z jezior, nagrywając zwierzęta nieco z bliska. I? Jest się czego bać. W pewnej chwili krokodyl wystrzelił prosto przed siebie, dając pokaz swojej szybkości, co uchwyciła kamera. Zdecydowanie nie chcielibyśmy musieć uciekać przed tym gadem…







Rajska wyspa – Nosy Iranja
Mimo, że nie jesteśmy fanami plażowania, oferta jednodniowej wycieczki z Nosy Be na sąsiednią wyspę Nosy Iranja bardzo szybko nas do siebie przekonała. Chcieliśmy sprawdzić czy kolor wody i piasku prezentowane w katalogu przekłada się choć odrobinę na rzeczywistość.
Na miejsce dotarliśmy płynąc szybką łódką. Po drodze podziwiać mogliśmy sporych rozmiarów żółwie, co nie powinno nikogo dziwić bo nazwa Nosy Iranja oznaczać ma właśnie Wyspę Żółwi.
Na widok „paska” bialutkiej plaży szczęki opadły nam dosyć nisko. Do tego niesamowita barwa wody – widok wyjęty prosto z pocztówki. Jak się okazało Nosy Iranja to tak naprawdę dwie wyspy, które łączy ze sobą plaża. Nosy Iranja Be to miejsce popularne wśród turystów, do którego docierają zorganizowane wycieczki. Na wyspie można zaopatrzyć się w pamiątki, wypić piwo, zajrzeć do szkoły a także wdrapać się na punkt widokowy znajdujący się przy latarni morskiej. Można też położyć się plackiem na piasku, pływać lub nurkować, co kto lubi. Druga wyspa czyli Nosy Iranja Kelly to przede wszystkim resort, w którym można zatrzymać się, chcąc spędzić nieco więcej niż kilka godzin w tym zakątku świata.



Nam, kilkugodzinny pobyt udało się rozłożyć pomiędzy plażowanie a zwiedzanie wyspy. Nie zabrakło też wliczonej w cenę uczty podczas której prym wiodły świeże ryby i krewetki, ryż oraz soczyste owoce.

Każda z wycieczek, na które zdecydowaliśmy się podczas pobytu na Nosy Be, organizowana była przez biuro http://www.nosybe-original.com/ – gorąco Wam je polecamy – świadczą usługi na wysokim poziomie, przewodnicy są sympatyczni, chętnie dzielą się wiedzą, wszystko przebiega zgodnie z programem.
3 komentarze
[…] Mimo to, cały czas czuliśmy niedosyt. Ale to tylko nasze zdanie. To, że w naszym przypadku nie było efektu woooow nie znaczy, że innym się nie spodoba. U nas przeszło bez większych emocji. Byliśmy, zobaczyliśmy, raczej nie wrócimy. Być może kiedyś nam się odmieni. Zamiast eksplorować miasta, przerzucimy się na wyspy i będziemy mogli polecać jakieś mniej znane perełki. Póki co nie zachęcamy, ani nie odradzamy Zdecydujcie sami 😉 Jak do tej pory ,z plaż najbardziej podobała nam się Nosy Iranja, którą obejrzeć możecie sobie w relacji z Madagaskaru –> https://henrykwterenie.pl/nosy-be-co-robic-na-wyspie/ […]
Hej, Chciałam sprawdzić czy jest tam co robić i okazało się, że nudzić się nie będziemy. PS. Dawno nie czytałam tak świetnego wpisu na blogu!
Dziękujemy za miłe słowo! Daj znać czy wyjazd się udał (oczywiście jeśli już się odbył, jeśli nie to trzymamy kciuki za powodzenie! 😉